sobota, 8 lutego 2014

1 podziękowanie dla Jeannette - Kalina

 
Właśnie chciałam zadzwonić do Jeannette, żeby pogratulować jej książki i okazało się, że nie mam już jej numeru…zawsze jak zmieniałam telefon, przepisywałam do niej numer, na wszelki wypadek, to dawało mi poczucie bezpieczeństwa. A tym razem nie mam. To pewnie znak, że dzieci już nie będzie, ale szkoda, że nie mogę z nią porozmawiać. Co roku, w dniu urodzin moich dzieci starałam się wysyłać jej sms, tak na pamiątkę tamtego dnia (razy 3). Muszę więc wygadać się tutaj, może to jakoś do Niej dotrze…
Jeannette poleciła mi znajoma. Byłam w pierwszej, długo wyczekiwanej jak dla mnie ciąży i bardzo chciałam mieć kogoś komu będę mogła zaufać „tego dnia“! Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że na pierwsze spotkanie umówiłyśmy się u  Jeannette w domu. Byłam bardzo zdenerwowana. I wcale mi nie przeszło po tym spotkaniu. Wydała mi się taka oziębła i obojętna. Nie przyszło mi do głowy, że np. może być zmęczona…Spisała wszystkie informacje konieczne do założenia karty i poleciła zapisać się do szkoły rodzenia. Tam spotykałyśmy się co tydzień. Ale wciąż czułam, że się jej po prostu boję! Mój mąż, który w szkole zresztą był tylko raz (zapracowanie!), stwierdził, że jak zwykle przesadzam, że babka jest ok, tyle, że po prostu konkretna i to akurat dobrze. Ja ciągle czułam, że pewnie ja po prostu jestem zbyt zwyczajna. Moja znajoma, Kasia, była kimś wyjątkowym, znanym i szanowanym. Nic dziwnego, że miała inne względy niż ja. Było mi trochę smutno, ale w szkole było super, nawet wtedy kiedy przychodziłam sama, a inne dziewczyny miały parę! Jak już kończyłam kurs, robiliśmy rysunki na brzuchu zgadując czy będzie chłopczyk czy dziewczynka. Ja nie chciałam wiedzieć, więc zgadywałam na prawdę i byłam pewna, że to będzie chłopiec. Miał mieć na imię Hektor. Jedna z prowadzących, która tego dnia „robiła“ za mojego męża, powiedziała, że wg niej to będzie dziewczynka i narysowała mi szminką na brzuchu dziewczynkę do góry nogami (jak trzeba do porodu). Zdjęcie tego bęca mam do dzisiaj!
Byłam tak gruba, a raczej brzuch miałam tak wielki, że nie mieściłam się w żadne ciuchy. Był rok 2001 i ubrania ciążowe nie przypominające worów pokutnych były dostępne tylko w sklepach „z górnej półki“. Kolega męża pożyczył mi więc swoje spodnie. Mąż mówił, że wyglądam w nich jakbym pracowała na stacji benzynowej. Pod koniec ciąży co chwila wydawało mi się, że rodzę. W końcu nadeszła „ta noc“, skórcze zaczęłam liczyć już o północy ale bałam się zadzwonić do Jeannette, więc nie spałam całą noc. W sumie dobrze, bo tylko niepotrzebnie bym ją obudziła. Odważyłam się ok 4 rano (mąż mi kazał), w szpitalu byłam za pół godziny i tak sobie trwałam aż do 11.00.  Przez ten czas Jeannette mnie oswajała. Byłam po pewnym czasie nieprzytomna z bólu. Leżałam w wannie, w gorącej wodzie, w sali była sauna. Ja pamiętam tylko, że „buczałam basem“, a mąż mówił, że odzywałam się tylko jak pytała mnie o coś Jeannette. Dostałam trochę znieczulenia i świat stanął przede mną otworem!  Zaczęłam skakać na piłce (zdjęcia mam do dziś, a nawet nie wiem kto mi je zrobił), gadać jak najęta i wygłupiać się. Nie wiadomo kiedy, zniknął cały strach i wsytd przed już „moją położną“. Reszta porodu przebiegła bez komplikacji i o 11.00. urodziła się Kalina.
Parłam 15 minut.
To najpiękniejsza chwila mojego życia, nie licząc dwóch kolejnych narodzin. Nagle stwierdziłam, że jestem tak zaopiekowana jak bardzo chciałam. Czułam się bezpieczna i ważna jak nikt na świecie! Nagle zauważyłam, że Jeannette ma duże, ciemne, ciepłe oczy i tak ciepło się uśmiecha! Powiedziłam wtedy, że mogłabym rodzić w szczerym polu, byle tylko zawsze z nią! Nie podjęłam aż takiego ryzyka, ale słowa sobie dotrzymałam i za dwa lata zadzwoniłam znowu.

2 podziękowanie dla Jeannette - Wiktor

 
Już wiedziałam, że ma być syn! Do szkoły już chodzić nie musiałam, bo byłam już bardzo doświadczona  ale trochę mi tego brakowało. Szkoła rodzenia, to takie miejsce gdzie bez krzywych spojrzeń i głupich komentarzy, można bez przerwy rozmawiać tylko o ciąży i dzieciach, raj!
Wiktor nie spieszył się na świat, a ja miałam kłopot, bo Kalinka miała tylko 2 latka, a mąż wyjeżdżał z Polski na kilka dni. Musiałam trochę pomóc naturze. Było 3 dni po terminie, więc miałam nadzieję, że wszysko będzie ok. Zresztą najbardziej przeżywałam, że muszę rozstać się z córeczką, zostawić ją bez mamy na całe 3 dni! Zostawiłam ją u cioci i zarzuciłam torbę na ramię. Jeannette czekała na mnie w szpitalu, więc szlochając po drodze szłam do auta. Postanowiłam pojechać na do szpitala sama. W ostatniej chwili wybiegła moja siostra cioteczna i zadecydowała, że lepiej jednak będzie jak ona poprowadzi. Z pośpiechu nie wizięła żadnych dokumentów więc do szpitala ze mną jej nie wpuścili. Za jakiś czas przyjechał mąż. Pracował akurat, więc siedział trochę jak na szpilkach. W pewnym momencie akcja porodowa się skończyła, a raczej zatrzymała. Jeannette poprosiła, żeby wrócił do pracy, bo nam trochę przeszkadza. I rzeczywiście, jak tylko wyszedł, od razu zaczęłam rodzić z powrotem. Nagle, Jeannette powiedziała, że musi poprosić pediatrę. Poprzednio nie musiała. Wystraszyłam się, ale mnie uspokoiła, więc się temu spokojowi poddałam. Po prostu kiedy powiedziała, że mam się nie bać, przestałam. Jakby to było takie proste! Biednemu pediatrze o mało nie złamałam ręki, tak go ściskałam podczas parcia, bo akurat stanął obok mnie ale za to pomogło! Jak się urodził syn, okazało się, że przydusił się trochę pępowiną, ale dostał 10 punktów!
Parłam 10 minut.
Do dziś jestem zła na siebie, że pogoniłam syna do przyjścia na świat. Najpierw był czerwony, bo pępowina. Potem żółty, bo żółtaczka, a potem krościaty, bo okazało, że że ma alergię na białko, więc całe pół roku żywiłam się chlebem i szynką, której nie cierpię! Gdzieś w środku, jestem pewna, że gdybym dała mu szansę samemu zadecydować kiedy ma się urodzić, byłoby inaczej. Ze szpitala wyszłam po 2 dniach, bo z Kaliną nie miał kto zostać. Za to już co dwa dni musiałam zjawić się na badanich krwi maluszka, sprawdzających poziom bilirubiny. To był najkoszmarniejszy czas! Odciąganie, przegotowywanie, karmieni strzykawką i ssanie mojego palca (zniknęły mi linie papilarne), żeby nie zanikł odruch ssania. Koszmar!
Za to trzeci poród, to historia, która, mam nadzieję, znajdzie się w kolejnej książce Jeannette, ale najpierw u mnie na blogu...

3 podziękowanie dla Jeannette - Krzyś

 
Dałam oczywiście znać Jeannette, że widzimy się na wiosnę, jak zwykle! Jak zwykle, spryciaż nie spieszył się na świat. Na szczęście, w 2006 matka olbrzymka miała już parę sukienek od koleżanek olbrzymek i mogłam jakoś turlać się bez obciachu.
5 dni po terminie, poturlałam się na badanie kontrolne. Spędziłam 3 godziny w szpitalu. Pan doktor stwierdził, że mogę urodzić nawet za tydzień (o Boże litościwy, to mnie chyba dźwig będzie musiał przywieźć!), pani doktor na USG stwierdziła, że zgodnie z zasadą każde kolejne dziecko jest większe, Karolek będzie ważył ok 5 kg, więc trzeba będzie pewnie zrobić cesarkę. Byłam przerażona! Nie wiem jak kobiety mogą specjalnie umawiać się na ten zabieg! Ja się zawsze tego strasznie bałam i przyznaję, nie wiem dlaczego. Zadzwoniłam po południu do Jeannette i powiedziałam, że wiem, że potrafi robić cuda, ale jakby jej się nie udało tym razem, to niech się na mnie położy i go wyciśnie, tylko nie pozwoli robić mi cesarki! Miała mieć wieczorem dyżur, więc powiedziała żebym przyjechała, to mnie obejrzy.
Ponieważ w tv był jakiś światowej wagi mecz, poprosiłam sąsiadkę, żeby podwiozła mnie do szpitala. Przywitała mnie Jeannette i znajomy, pachnący innym wymiarem oddział. Normalnie nienawidzę i boję się szpitali, ale porodówka na Żelaznej to miejsce gdzie zatrzymuje się czas i pachnie szczęściem. Uwielbiałam tam pobyć trochę! Więc przyjechałam, siadłam na „samolot“ – czyli fotel ginekologiczny, Jeannette zaczęła badanie i poszło! Pierwszy raz odeszły mi wody, zawsze działo się to już podczas porodu. „ No to zostajesz“ – usłyszałam. Super, ucieszyłam się, że nie będę musiała czekać jeszcze tydzień i że jak zwykle, zabrałam ze sobą magiczną torbę ze wszystkim.
Przekroczyłyśmy „gwiezdne wrota“ i ledwo zdążyłam do toalety. Akcja zaczęłą ostro przyspieszać, a ja sobie przypomniałam o pończochach!
Po każdym kolejnym porodzie, robił mi się coraz większy żylaczek. W tej ostatniej, lekarz zalecił mi noszenie specjalnych pończoch, które pod wymiar mojej boskiej nogi, musiałam zamówić w aptece. Niestety, „szły“ tak długo, że nie zdążyłam ich włożyć nawet raz. Wyjęłam je tylko z pudełka i zastanawiłam się czy to nie jakaś pomyłka. W rękach miałam podkolanówki! Była również instrukja obsługi. Wrzuciłam je do torby, bo miałam również założyć je do porodu.
Tak więc gramoląc się już na łóżko, oznajmiłam Jeannette, że musi mi włożyć pończochy. Za ścianą jakaś biedula darła się masakrycznie, a ja tu z pończochami!  
      Ale uwaga, instrukcja!
Trzeba włożyć gumowe rękawiczki, ręce w środek i naciągać.
Wystawiłam nóżkę i czekam… a tu Jeannette zaczyna się wić i wydawać dziwne dźwięki. Zorientowałam się, że się śmieje! „Wołaj drugą położną!“ – krzyknęła do mojej sąsiadki. Teraz już obie płakałyśmy ze śmiechu. Nie wiedziałam czy mam skurcze ze śmiechu czy porodowe! Wpadła przerażona położna! Widocznie Jeannette nie wzywa za często nagłej pomocy i to na początku porodu. Nie mogłyśmy się wysłowić! Jeannette trzymała ręce jak do modlitwy i pokładała się ze śmiechu.            Ja zwijałam się na łóżku, łzy leciały mi i dawałam popis moich możliwości rechotania.   W końcu okazało się, że Jeannette nie może wyjąć dłoni z pończochy i druga położna musi jej pomóc!  Jak już udało jej się uwolnić, wyrzuciła rękawiczki do kosza i zapytała czy mam dwa żylaki. Był jeden. „Więc będziesz rodzić w jednej pończosze!“ I tak było. Również w jednej umyłam się po wszystkim.
To był najbardziej rozrywkowy poród, przynajmniej w moim życiu!
 Parłam 5 minut.
Krzysztof Karol uśmiechał się od pierwszej chwili, choć nie wszyscy mi w to wierzyli. Był najweselszym niemowlakiem ze wszystkich moich dzieci. Do dziś jest „Panem złotoustym“ i rozbawia mnie w najbardziej ponurych chwilach, które musiały nastąpić po takich cudownych, jakie przeżyłam.  Wszystkie trzy były udziałem Jeannette. Może nie napisałm o niej tak dużo jak powinnam, ale właśnie dzięki niej mogłam z taką przyjemnością o tym pisać.
Po tych trzech ciążach została mi ta niezwykle ważna znajomość i jeszcze druga, o której też pewnie napiszę kiedyś, moja Pani ginekolog, z którą spotkania traktuję jak spotkania rodzinne.
Jeannette, dziękuję za to, że byłaś ze mną i moimi dziećmi w najważniejszych chwilach naszego życia. Dziękuję za to, że nigdy nie odmówiłaś i mam nadzieję, że będziesz przy Kalinie kiedy będzie witać swoje Największe Szczęście!

nowy tytuł :)

zmieniłam trochę tytuł, a właściwie wpisałam tak jak miało być od początku :)
mam nadzieję, że nadal ktoś jeszcze będzie mnie czytywał :)
ja pisać będę wciąż
:)

p.s.
poprzednia nazwa jest nadal zastrzeżona na mój przyszłościowy interes życia, jak wreszcie wygram w totka i będę mogła robić to co chcę:)

czwartek, 30 stycznia 2014

Jak ogień i woda?

 
Jak ogień i woda?

Jak to możliwe, że czasem żyjemy z kimś kilkanaście lat, raz jest nam lepiej, raz gorzej, ale jesteśmy szczęśliwi, nie zamienilibyśmy tego życia ani tego kogoś? Jak to możliwe, że wydaje nam się, że tak będzie już na zawsze, nawet jeśli coś pójdzie nie tak? Jak to możliwe, że stąpając mocno po ziemi i potykając się o własne słabości, niepowodzenia, o nogi podkładane przypadkiem i specjalnie, kochamy nasze życie takie jakim jest? I nagle, jak już gdzieś na horyzoncie widać ławeczkę przed domem, a na niej nas, staruszków z tym drugim staruszkiem, okazuje się, że trzeba zaczynać od początku?
Jak zrozumieć, że nie byliśmy tak ważni, jak nam się zdawało? Jak przełknąć, że to się z nami dzieje, jest drugiemu obojętne? Jak ogarnąć to, że wszystkie nasze wybory i decyzje nie mają już sensu? Jak pogodzić się z faktem, że nikt o nas nie walczy i za nami nie tęskni? Jak to możliwe, że cieszyły nas te same radości, a nie martwią te same smutki?
I nagle zdajemy sobie sprawę, że tak bardzo się różnimy, że nie ma szans na ratunek. I nagle patrząc w tą samą stronę widzimy zupełnie co innego. I spoglądając wstecz odnajdujemy innych ludzi i inne żale, inne szczęścia. Wspominamy te same wydarzenia, a opowiadamy dwie różne historie. Dla nas tamtego dnia padał deszcz, dla niego świeciło słońce. Dla nas był trud walki o szczęście, dla niego sama radość życia. Przed nami strach  pustego miejsca ławeczki na horyzoncie, przed nim lęk przed słowami.
Jesteśmy więc jak ogień i woda? Czy byliśmy tacy zawsze? A jeśli tak, to dlaczego w ogniu brak iskry, a woda straciła wartkość nurtu? A jeśli znajdziemy wyjaśnienie, będziemy dalej żyć? A jeśli pozostawimy pytanie bez odpowiedzi, serce przestanie bić?
A teraz zostaje kawałek pustki na zawsze, którą trzeba będzie oswoić i nauczyć się z nią żyć. Być szczęśliwym tą drugą częścią nas, która nic nie zawiniła i nie chce jeszcze umierać. Dla najmniejszego kawałeczka nas, trzeba wypłakać do końca żal za tym czego nie zrozumieliśmy na czas, przeboleć tą obojętność, z którą patrzyła na nas ta kiedyś najważniejsza osoba na świecie i chyba spróbować patrzeć bez lęku w stronę horyzontu… parafrazując Jasnorzewską: „można żyć bez powietrza“, mówię wam…a można też próbować oddychać inaczej, tak żeby się dźwignąć i unieść. Może mi się kiedyś uda?

wtorek, 28 stycznia 2014

Słoneczni ludzie

 


Są tacy ludzie, którzy roztaczają taką radosną promienistość! Mają to w uśmiechu, w zachowaniu albo w oczach. Nie muszą nic mówić, ani zbyt głośno się śmiać. Czasem potrafią przekazać to w dotyku, krótkim, delikatnym, a jednocześnie znaczącym. Nie zawsze ich znamy. Nie zawsze uda nam się zaprzyjanić. Czasami, po prostu mijamy się na ulicy, ale zawsze wiadomo, że to taki człowiek. Ja tak bardzo lubię odbierać tą promienistość, że bardzo chętnie przebywam w ich towarzystwie, a jeśli to jest tylko ten przechodzień, to zawsze mam ochotę się za nim odwrócić, albo spotkać jeszcze raz…
Są tacy ludzie, którzy potrafią rozgonić złe myśli, przegonić strach i dać poczucie bezpieczeństwa samą swoją obecnością. Przy nich czujemy się „zaopiekowani“, spokojni…bije od nich takie ciepło, że ma się ochotę przytulić. Wystarczy, że obejmą na chwilę i od razu lżej na duszy, i choć wiadomo, że to tylko zwykły gest, ma się wrażenie, że przeznaczony był specjalnie dla nas, na tą właśnie chwilę…
         Są tacy ludzie, których, nawet po niedługim czasie, mamy wrażenie, że znamy sto lat! A właściwie, że znamy się od wieków na wzajem. Nie trzeba nic udawać, grać, nie trzeba spinać się ani nadrabiać miną… po prostu można być sobą, takim jakim dana chwila nas określa. Zawsze będziemy zaakceptowani. Nawet jeśli nie zgadzamy się we wszystkim, nie będą nas przekreślać, pouczać ani ganić. Będziemy po prostu inni, ale wciąż razem…
Są tacy ludzie, za którymi tęsknimy, mimo, że czasem nie znaliśmy się długo lub nie bylismy sobie bliscy. Których obecności brakuje na codzień, w zaprzyjaźnionym sklepie, w pracy, albo w trudnych chwilach. Nie zdają sobie często sprawy jak ważni są dla innych i może właśnie dlatego są tak subtelni w swoim „byciu“? wracamy do nich myślami albo w snach, kiedy brakuje nam ciepła w życiu, słońca w sercu, albo po prostu czujemy się samotni i nieszczęśliwi …
Spotkałam kilku takich ludzi w swoim życiu, spotykam wciąż nowych. Żeby ich zauważyć trzeba spoglądać ludziom w oczy I obierać ich dobro, nie doszukując się nic poza nim. To cudowne uczucie, dobre na wszystkie słabości i bóle duszy.
Bardzo chciałabym być takim słonecznym człowiekiem :)

sobota, 25 stycznia 2014

Alkohol i miejsce na ziemi - smutne refleksje po filmie "Pod Mocnym Aniołem"

 
Alkohol i miejsce na ziemi - smutne refleksje po filmie "Pod Mocnym Aniołem"

Dlaczego nie mogą przestać? Dlaczego z bliskich ludzi stają się dalecy? Dlaczego nikt i nic nie jest warty walki? Dlaczego chcą, a nie mogą?
Przypomniały mi się wszystkie pytania, które stawiam sobie przez całe życie obcując w rozmaitych konfiguracjach z alkoholizmem. Oczywiście jako dorosły człowiek rozumiem złożoność problemu, ale nie zmienia to faktu, że nie zawsze tak było. Coraz częściej jestem zdania, że właśnie dorośli ludzie, aby wytłumaczyć przed sobą własną słabość lub brak konkretnych decyzji, zasłaniają się słowem „skomplikowane“, frazesem: „życie nie jest takie proste“, „ nic nie jest biało-czarne“, itp.
          A może właśnie jest lub powinno być „to“ proste i dlatego jest takie trudne?  Może na pytanie: „czy mnie kochasz?“ trzeba odpowiedzieć „tak“ lub „nie“ i nieść przez całe życie odpowiedzialność za tą odpowiedź, a nie tłumaczyć, że „to zależy, w jakim sensie“, albo „tak, ale nie chcę się jeszcze wiązać“, lub inne, podobne bzdury?
Może kiedy musisz wybrać między słabością do kolegi z pracy, a własnym, codziennym mężem, trzeba dokonać jednoznacznego wyboru i dżwignąć wszystkie jego konsekwencje, a nie oszukiwać jednego, drugiego i siebie, bredząc o „wypaleniu“, „potrzebie odmiany“ albo „tęsknocie za ekscytacją i motylami w brzuchu“?
Może właśnie sięgając po kolejny kieliszek, lądując na kolejnej libacji, trzeba powiedzieć sobie wprost, że to jest ważniejsze od pracy, rodziny, monotonii zwykłego życia i upijać się z pełną świadomością, że za tą zwyczajnością będzie się najbardziej tęsknić, kiedy sięgnie się dna?
Tak jak na dwa pierwsze pytania, stanowczo odpowiadam sobie „tak“ i jestem pewna, że jest to możliwe do wykonania, tak w przypadku alkoholu, niestety obawiam się, że nic by to nie zmieniło…byłam świadkiem upadków i dźwigania się z nich, obietnic, że „już nigdy“, wypłakanych przez żonę, przez dziecko…
Podobno dzieci alkoholików mogą znienawidzić rodziców, którzy piją tak samo mocno, jak mogą ich kochać. Można stać z uchem przy drzwiach, wsłuchujac się w nierówne kroki na schodach, modląc się, żeby „on“ nigdy nie dotarł do drzwi. Niech upadnie i zabije się! Niech uwolni od strachu i bezsilności! Najgorsze jest to, że wyrastają z nich albo alkoholicy albo ludzie, którzy z lęku przed nadmiernym przeczuleniem na pijaństwo innych, akceptują je wśród bliskich nie chcąc być uważanymi za histeryków. Obłęd bez wyścia? Trzeba znienawidzić, wyrzec się, wyrzucić za drzwi, aby uratować alkoholikowi życie. I choć jednocześnie jesteśmy świadomi tragizmu tych ludzi, nie możemy im współczuć ani im pomóc, bo zbyt ich kochamy! Często jest tak, że pomaga im ktoś obcy, bo ma większy dystans, bo tych bliskich już nie ma. Uciekli ratując własne życie. Zostają ci wygrani lub przegrani, ale najczęściej już samotni. Ci, którym udaje się wygrać z nałogiem, mają inną perspektywę życia i jego wartości. Jeśli uda im się coś naprawić, mają szczęście. Zawsze warto próbować.
Najgorsze jest to, że wciąż udajemy, że to „tylko kieliszek“, albo „tylko jedna impreza“. Nikt nie zauważa gdzie jest granica i kiedy się ją przekracza, mimo, że wszyscy wiemy, że trudno jest zza niej wrócić…
Z której strony nie patrzeć na alkoholizm, czy ze strony pijącego, czy osoby zdradzonej z wódką, po obu stronach dzieje się dramat.
Mnie przed wieloma głupstwami w życiu uchronił strach. Być może przed alkoholizmem też? Więc może bójcie się wszyscy, którzy macie słabość do alkoholu? Bójcie się, póki umiecie się bać! Tak bardzo chciałabym żeby wszyscy którzy chcą zawalczyć o siebie wygrali!
Dlatego pewnie dzisiaj w kinie, patrząc na ostatnią scenę filmu, miałam ochotę krzyczeć na całe gardło „nieeee“!!!!, bo tak się bałam, że Więckiewicz jednak odwróci się i znowu wejdzie do baru…