Właśnie
chciałam zadzwonić do Jeannette, żeby pogratulować jej książki i okazało się, że
nie mam już jej numeru…zawsze jak zmieniałam telefon, przepisywałam do niej
numer, na wszelki wypadek, to dawało mi poczucie bezpieczeństwa. A tym razem
nie mam. To pewnie znak, że dzieci już nie będzie, ale szkoda, że nie mogę
z nią porozmawiać. Co roku, w dniu urodzin moich dzieci starałam się
wysyłać jej sms, tak na pamiątkę tamtego dnia (razy 3). Muszę więc wygadać się
tutaj, może to jakoś do Niej dotrze…
Jeannette poleciła mi znajoma. Byłam w pierwszej, długo wyczekiwanej jak dla mnie ciąży i
bardzo chciałam mieć kogoś komu będę mogła zaufać „tego dnia“! Nie jestem
pewna, ale wydaje mi się, że na pierwsze spotkanie umówiłyśmy się u Jeannette w
domu. Byłam bardzo zdenerwowana. I wcale mi nie przeszło po tym spotkaniu.
Wydała mi się taka oziębła i obojętna. Nie przyszło mi do głowy, że np. może
być zmęczona…Spisała wszystkie informacje konieczne do założenia karty i
poleciła zapisać się do szkoły rodzenia. Tam spotykałyśmy się co tydzień. Ale
wciąż czułam, że się jej po prostu boję! Mój mąż, który w szkole zresztą był
tylko raz (zapracowanie!), stwierdził, że jak zwykle przesadzam, że babka jest
ok, tyle, że po prostu konkretna i to akurat dobrze. Ja ciągle czułam, że pewnie
ja po prostu jestem zbyt zwyczajna. Moja znajoma, Kasia, była kimś wyjątkowym,
znanym i szanowanym. Nic dziwnego, że miała inne względy niż ja. Było mi trochę
smutno, ale w szkole było super, nawet wtedy kiedy przychodziłam sama, a inne
dziewczyny miały parę! Jak już kończyłam kurs, robiliśmy rysunki na brzuchu
zgadując czy będzie chłopczyk czy dziewczynka. Ja nie chciałam wiedzieć, więc
zgadywałam na prawdę i byłam pewna, że to będzie chłopiec. Miał mieć na imię Hektor. Jedna z prowadzących, która tego dnia „robiła“
za mojego męża, powiedziała, że wg niej to będzie dziewczynka i narysowała mi
szminką na brzuchu dziewczynkę do góry nogami (jak trzeba do porodu). Zdjęcie
tego bęca mam do dzisiaj!
Byłam
tak gruba, a raczej brzuch miałam tak wielki, że nie mieściłam się w żadne
ciuchy. Był rok 2001 i ubrania ciążowe nie przypominające worów pokutnych były
dostępne tylko w sklepach „z górnej półki“. Kolega męża pożyczył mi więc swoje
spodnie. Mąż mówił, że wyglądam w nich jakbym pracowała na stacji benzynowej. Pod koniec ciąży co chwila wydawało mi się, że rodzę.
W końcu nadeszła „ta noc“, skórcze zaczęłam liczyć już o północy ale bałam się
zadzwonić do Jeannette, więc nie spałam całą noc. W sumie dobrze, bo tylko
niepotrzebnie bym ją obudziła. Odważyłam się ok 4 rano (mąż mi kazał), w
szpitalu byłam za pół godziny i tak sobie trwałam aż do 11.00. Przez ten czas Jeannette mnie oswajała.
Byłam po pewnym czasie nieprzytomna z bólu. Leżałam w wannie, w gorącej
wodzie, w sali była sauna. Ja pamiętam tylko, że „buczałam basem“, a mąż mówił,
że odzywałam się tylko jak pytała mnie o coś Jeannette. Dostałam trochę
znieczulenia i świat stanął przede mną otworem! Zaczęłam skakać na piłce (zdjęcia mam do dziś, a nawet nie
wiem kto mi je zrobił), gadać jak najęta i wygłupiać się. Nie wiadomo kiedy,
zniknął cały strach i wsytd przed już „moją położną“. Reszta porodu przebiegła bez komplikacji i o 11.00. urodziła się Kalina.
Parłam
15 minut.
To
najpiękniejsza chwila mojego życia, nie licząc dwóch kolejnych narodzin. Nagle
stwierdziłam, że jestem tak zaopiekowana jak bardzo chciałam. Czułam się
bezpieczna i ważna jak nikt na świecie! Nagle zauważyłam, że Jeannette ma duże,
ciemne, ciepłe oczy i tak ciepło się uśmiecha! Powiedziłam wtedy, że mogłabym
rodzić w szczerym polu, byle tylko zawsze z nią! Nie podjęłam aż takiego
ryzyka, ale słowa sobie dotrzymałam i za dwa lata zadzwoniłam znowu.